Zero romantyki
-Wstawaj! Wynoś się! Bo zadzwonię po policję! – środek nocy w dusznym pokoiku bez okien w hostelu w Sewilli. Przy trzydziestym powtórzeniu tych samych słów, choć to było po andaluzyjsku, dobrze zrozumiałem treść. Jakiś delikwent wślizgnął się do hostelu i zasnął na cudzej pryczy. W końcu wyciągnięty przez właściciela oddał łóżko temu, kto za nie zapłacił. Rano zobaczyłem niedaleko na ulicy człowieka, przez którego miałem zerwaną całą noc (sam jestem sobie winien, bo wybrałem najtańszy hostel w mieście): aparycję miał zupełnie inteligentną, mógłby nawet być u nas prezenterem w TVN. No cóż bezdomni w Hiszpanii, to nie bezdomni w Kirgistanie. Takie o to kubeł zimnej wody na początek pielgrzymki.
I to nie wszystko: na Chopina w Warszawie ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mam w plecaku nóż. Zostawiłem rzeczy przy rentgenie, a sam pobiegłem coś zrobić z moim pamiątkowym scyzorykiem z RPA podarowanym przez ludzi, którzy byli ze mną na wyprawie w Tien-szanie. W końcu zakopałem scyzoryk pod krzakiem przed lotniskiem. Tymczasem jak wróciłem do rentgena, był już tam oficer SG, który oświadczył mi, że za pozostawienie plecaka bez nadzoru to jeśli nie rozstrzelanie lub areszt, to przynajmniej nie wpuszczenie na rejs. Moje Camino zawisło na włosku, dokładnie na włosku pana w mundurze! Dzięki wstawiennictwu św. Jakuba mogłem jednak zająć miejsce w samolocie.
Człowiek zawsze sobie marzy jak to będzie pięknie i duchowo wzniośle na pielgrzymce, tymczasem zaraz na początku byłem odarty z wszelkich iluzji. Szlak Camino Via de la Plata zaczyna się pierwszą muszelką na ścianie na rogu znamienitej katedry w Sewilii, w której nie jeden raz bywali Królowie Katoliccy Ferdynand i Izabella. Potem idzie się przez jakieś niezbyt schludne przedmieścia, puste parkingi, przejazdy kolejowe, obok obdrapanych lub w ogóle porzuconych hangarów i budynków gospodarczych. Poboczem szosy, ścieżką wśród chwastów, w deszcze zacinającym w twarz. Wszystko to po to, aby oczyścić się z wszelkich wyobrażeń, romantycznych wizji i być gotowym na to, co przyszykuje sam Pan Bóg. Bo to on ma nas na tej pielgrzymce prowadzić. Pielgrzymka nie musi być podziwianiem przecudnych krajobrazów – dlatego czasami cały dzień idziemy poboczem szosy.
Kiedy rozpoczynamy pielgrzymkę lub rekolekcje dobrze jest zresetować sobie nasze marzenia, plany i oczekiwanie. Lepiej wejść w to doświadczenia z carte blanche i złożyć swoje pragnienia w Boże dłonie. Nie wyczekujmy nerwowo nadzwyczajnych duchownych doświadczeń lub cudownego rozwiązania naszych problemów. Dowierzmy się Bogu, że On lepiej wie czego nam potrzeba i jak to ma się wydarzyć. Nie pozwólmy, aby nasze żądania i pomysły przeszkadzały Mu działać. To jest właśnie wiara czyli dowierzenie się.
Pielgrzymka czy wycieczka?
Run Forest, run! – i Forest Gump biegnie do Atlantyku, potem do Pacyfiku, potem znowu do Atlantyku. Biegnie tyle, ile biec musi. Czasami bywa taka bieda, że jak na nas siądzie, to jedyne co możemy zrobić, to biec przed siebie. Nic nie możemy wówczas zmienić ani w świecie, ani w innych, ani przede wszystkim w sobie. Ale możemy biec, bo nic innego nie ma wtedy sensu, a bieg zawsze ma cel. Takie biegnięcie jest wtedy najprostszą formą rekolekcji. Biegniemy po cienkiej linii między przepaścią jaką jest nasza przeszłość i mgłą jaką jest nasza przyszłość. I biegnijmy tak długo jak trzeba będzie. Аż czas uleczy nasze ran, a Pan powie, że możemy już wrócić do domu.
Nieraz słyszy się utyskiwania, że Camino straciło swój religijny charakter i stało się imprezą czysto turystyczną, a nawet komercyjną. Paul z Austrii pokazywał mi np. zdjęcia z jednego z hosteli dedykowanego dla Koreańczyków, gdzie przy każdym łóżku był umieszczony ekran LCD. I rzeczywiście ja sam nie spotkałem nikogo, kto by robił na zewnątrz wrażenie, że jest na pielgrzymce jako imprezie religijnej (no może jedną osobę). Równocześni według statystyk centralnego biura Camino w Santiago, zdecydowana większość ludzi, którzy przeszli Camino, podaje jako motyw swojej wędrówki religię. I rzeczywiście jeśli zapoznać się z pielgrzymami bliżej, to okaże się, że wielu z nich ma bardzo duchowe intencje wyruszenia na Camino. I tak każdy niesie na Camino swój własny garb i próbuje go z Bożą pomocą wyprostować. Każdy ma swoje Camino. Ilu pielgrzymów, tyle Camino.
Jeszcze jedna bieda na Camino, to … komórki. Ludzie z całego świata przychodzą wieczorem do schroniska i wydawało by się, że to wspaniała okazja do rozmowy i spotkania, ale niestety wielu tonie w swoich telefonach. Oczywiście zawsze jest jakieś usprawiedliwienie, bo np. trzeba przygotować trasę na następny dzień. Muszę się przyznać, że i ze mną takie się zdarzało, kiedy ktoś siedział obok mnie, a ja grzebałem w swoim Xiaomi. Komórka to przekleństwo naszych czasów.
Iść w rytm modlitwy
Kiedy uczestniczymy w pielgrzymce do Częstochowy, możemy się nie martwić o strawę duchową – wszystko będzie nam podane na talerzyku: konferencje, modlitwa, świadectwa, pieśni, Msza. Tymczasem na Camino jesteśmy sam na sam z Pan Bogiem i … swoją pustką. Jeśli nie stworzymy sobie sami duchowego planu dnia, to nie damy Panu Bogu szansy przemówić do nas. Z tego względu lepiej iść samemu. Godziny spędzone w samotności, często w pustkowiu, w lesie, na rozległej przestrzeni, już nastrajają nas na spotkanie z Najwyższym. Bardzo ważne jest wyłączyć telefon, nie zaglądać w facebook i instagram. Nie robić relacji na żywo dla rodziny i znajomych z każdego swojego kroku. Cisza to nie tylko milczenie, ale również odłączenie się od informacyjnego szumu. Tylko w ciszy, w porywach wiatru, może do nas przemówić Pan. Jesteśmy sami i czasami na wiele kilometrów dookoła nie widać żywej duszy i tę samotność trzeba potraktować jak dar.
Rano Ewangelia i medytacja nad nią, potem godzinki, pieśni pielgrzymkowe, które spokojnie możemy głośno śpiewać. Różaniec, koronka, Anioł Pański. Gorzej z Mszą. Hiszpania to nie Polska, gdzie możemy być pewni, że w każdej wiosce jest Msza o 7.00 i 18.00. Kościółki są wszędzie – nawet w wiosce, która liczy 20-30 domków, ale nie ma księży. Ks. Blaz z Fuenterroble de Salvatierra powiedział mi, że ma 8 parafii do obsłużenia! Czyli bywa w jakiejś wiosce raz na 1-2 tygodnie. Trafić na ten dzień i to jeszcze na określoną godzinę jest prawie niemożliwe. Nawet w małych miasteczkach Msza może być tylko raz dziennie i to akurat wtedy, kiedy i tak musimy iść dalej. Tylko w dużych miastach są mszę o różnych porach dniach, co można sprawdzić na misas.org. Tym bardziej musimy się mobilizować, aby trzymać się swojego modlitewnego rozkładu dnia, aby pielgrzymka nie stała się wycieczką.
Pueblos muertos
Martwe wioski. To rzeczywiście robi wrażenie tak silne, że na początku nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Najpierw trzeba porównać hiszpańskie pueblo z polską wsią. U nas to długa ulica, domy, zagrody i drzewa wzdłuż drogi, a za domami pola i łąki. W Hiszpanii pueblo to maleńkie miasteczko, czasami dosłownie kilkadziesiąt domów. Zazwyczaj na niewielkim wzgórzu. Wąskie uliczki, dokąd słońce nie dochodzi. Małe, dwupiętrowe domki z kamienia lub otynkowane na biało. Balkony i podcienie. Wszystko miniaturowe. W Centrum niewielki Piazza di Spagna, a przy niej ayuntamiento, czyli ratusz. Obowiązkowo z flagą Hiszpanii, prowincji i okręgu. Dalej kościółek. Kilka szyldów sklepów i tyle. I ani jednej żywej duszy.
Po krętych uliczkach roznosi się stuk pielgrzymiego kija. Na słońcu wylegują się koty. Ni żywej duszy i i to nie tylko dlatego, że na hiszpańskiej prowincji siesta trwa od 10 rano do 17 po południu (niezależnie zima czy lato). Wioski są wyludnione. Czasami większość domów opuszczonych, chwiejące się ściany, zawalone dachy. Widziałem ogłoszenia o sprzedaży domu powieszone w latach 60tych! Dopiero wieczorem można zobaczyć jakiś starszych ludzi idących do sklepu. Młodzież to już tylko w większej miejscowości.
Śmierć przyszła tutaj w latach 80tych po wstąpieniu Hiszpanii do Uje. Małe gospodarstwa stały się nieopłacalne. Tylko duże mogły wyżyć z dopłat. W wioskach teraz widać jakieś państwowe dotacje: plac dla zabaw (a dzieci nie ma!), miniośrodek zdrowia. Ale to już za późno. Trudno żyć w wiosce, gdzie 2/3 domów stoi pustych, a po chleb trzeba jechać do miasteczka. A to i tak w wioskach na Camino trochę więcej życia: kawiarnia, bar, hostel. Starsi ludzie dożywają swoją biografię i niedługo będzie można wyłączyć tu prąd. W porównaniu z Hiszpanią polska prowincja tętni życiem i aktywnością. Domy są u nas na bogato i w co drugim jakaś firemka.
Jeśli wioseczka choć trochę większa, to będzie w niej bar. Głównie służy do siedzenia lub oglądania meczu. W Castilloblanco, miłym miasteczku z białymi domkami, barów jest kilka. W tym gdzie jem obiad zbierają się miejscowe „szuwarki”. Co rusz krewka szefowa wyskakuje na salę: ucisza towarzystwo, a krnąbrnych wystawia na ulicę.
Valdesalor wybudowano za Franco po wojnie. Gotowa wioska dla przesiedleńców, którzy mieli zagospodarowywać miejscowe pustkowia. Coś w rodzaju hiszpańskiego PGR. Brzydkie i pokraczne. Jeden z nabrzydszych kościołów, które widziałem w całym swoim życiu. Widocznie autorytarny system nic ładnego stworzyć nie umie. Kolorową ławeczką wybudowano o wiele później.
Ścięgno szczęścia
Co za cholerstwo! Jak mi, który przeszedł na nogach tysiące kilometrów po najdzikszych górach, kto od małego tylko i na tych nogach biega, mogło się naciągnąć ścięgno Achillesa na Camino? Przecież Camino to po prostu dziecinada w porównaniu z górami Syberii czy Tien-szanu! Nigdy nie miałem takich problemów z nogami i musiało mi się to zdarzyć tutaj, na prostej drodze, na asfalcie!
Jestem wściekły na siebie, że jak zwykle zlekceważyłem obtarcia na nogach, a potem, że nie zauważyłem, że coś się dzieje ze ścięgnem. Cała noga czerwona i opuchnięta, ledwie ciągnę ją za sobą. Na ścięgnie zaczęły się robić jakieś wrzody. Mam zakończyć pielgrzymkę po kilku dniach marszu? Wszystko mi się oberwało. Wszystkie plany pokrzyżowane. Patrzę na nogę i coś mi zaczyna świtać w głowie. Ależ tak! Naszemu założycielowi, św. Ignacemu z Loyoli zdarzyło się to samo, gdy bronił twierdzy w Pampelunie. Armatnia kula strzaskała mu nogę i przewróciła całe życie do góry nogami. Chciał być rycerzem, robić karierę na dworze książęcym, a został kaleką utykającym na jedną nogę. Francuzi strzelali, ale to Pan Bóg kule nosił. Widocznie nie było wyjścia i ta kula to był jedyny sposób, w jaki Pan Bóg mógł skierować życie Ignacego na inne tory. Posłuchajmy jak on sam to opisuje:
„Po upływie dwunastu lub piętnastu dni, jakie jeszcze spędził w Pampelunie, przenieśli go w lektyce do jego rodzinnej miejscowości. Ponieważ czuł się bardzo źle, wezwano z różnych stron lekarzy i chirurgów. Byli oni zdania, że trzeba ponownie łamać nogę, żeby kości dobrze złożyć. Mówili bowiem, że widocznie źle były złożone za pierwszym razem, albo że podczas drogi zmieniły swe położenie; w każdym razie nie były na swoim miejscu, a wobec tego powrót do zdrowia był niemożliwy. Zabrano się więc do powtórzenia tej „jatki”. Podczas tej operacji, podobnie jak i podczas tych wszystkich, które już przecierpiał i które miał jeszcze przecierpieć, nie powiedział ani słowa, nie okazał też żadnego znaku boleści prócz tego tylko, że mocno zaciskał pięści.”
Przez Pampelunę przejeżdżam pociągiem. Z twierdzy w której był ranny Inigo pozostała tylko pamiątkowa tablica.
„Kości zaczęły się już zrastać, ale poniżej kolana jedna kość była nasunięta na drugą, tak iż noga była przez to krótsza. Nadto kość ta sterczała tak bardzo, że był to widok nader brzydki. On zaś, zdecydowany iść drogą światową, nie mógł tego ścierpieć, bo sądził, że to go będzie szpecić. Zapytał więc chirurgów o możliwość odcięcia tej kości. Odpowiedzieli mu, że można ją odciąć, ale że cierpienia będą większe niż wszystkie te, jakich już doznał, ponieważ był już zdrowy i ponieważ operacja ta potrwa dłuższy czas. Niemniej zdecydował się na to męczeństwo z własnej woli, chociaż brat jego starszy był tym przerażony i mówił, że nie odważyłby się znieść takiego bólu. Ale ranny przetrzymał i ten ból ze zwykłą u niego cierpliwością. Rozcięto mu więc ciało, odpiłowano tę wystającą kość i zastosowano środki, ażeby noga nie została krótsza. Przykładano wiele maści i bez przerwy naciągano nogę przy pomocy wyciągu, który go męczył przez wiele dni.”
Jak widzimy Ignacy jednak nie poddawał się: dla kontynuacji swoich planów i realizacji marzeń o karierze gotów był na największe cierpienia. Dopiero bezczynność podczas rekonwalescencji i przypadkowa lektura żywotów świętych i samego życia Jezusa zaczęła zmieniać jego serce i plany. Tak samo my mamy swoje sny i recepty na szczęście. Gotowi jesteśmy dla nich cierpieć i zadawać sobie najgorsze katusze. I dla naszego dobra, by zatrzymać ten proces autodestrukcji, Pan Bóg musi nam czasami złamać nam kopyto lub przynajmniej je nadwyrężyć. Tak było też z Jakubem, który wszelkimi sposobami, nie zawsze etycznymi, walczył o swoje szczęście i spełnienie marzeń. Walczył o to nawet z Panem Bogiem:
„Gdy zaś wrócił i został sam jeden, ktoś zmagał się z nim aż do wschodu jutrzenki, a widząc, że nie może go pokonać, dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął Jakubowi ten staw podczas zmagania się z nim. A wreszcie rzekł: «Puść mnie, bo już wschodzi zorza!» Jakub odpowiedział: «Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!» Wtedy [tamten] go zapytał: «Jakie masz imię?» On zaś rzekł: «Jakub». Powiedział: «Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi, i zwyciężyłeś».” (Rdz 32, 25-29)
Naciągnięte ścięgno Achillesa na zawsze zostało dla Jakuba pamiątką zmagania się z Bogiem o swoje szczęście. Chcemy być szczęśliwi i tego też chce dla nas Bóg, ale nie zawsze nasza droga do szczęścia pokrywa się z planem Bożym. A tymczasem mamy wypełniać Wolę Bożą. I to dla własnego szczęścia. Pamiętam jak w Rzymie, Ojciec Pichler ze Słowenii, który miał coś między 90 a 100, podjechał na śniadaniu do mojego stołu swoim balkonikiem, usiadł i oświadczył: „Co to jest Wola Boża? Wola Boża to jest to żebym teraz zjadł śniadanie. I nic więcej!”
W maleńkim pueblo farmaceutka daje mi maść, dobiera opaskę na kostkę, potem biorę kostur w ręce. Jeden dzień odpoczywam. A potem utykając jak Jakub i św. Ignacy idę najpierw 15 km. dziennie, potem 20, 25. I tak krok za krokiem ścięgno wraca do normy.
Uczniowie z Emaus
Za murkiem przemyka duże stado czarnych świń. Mają tutaj ucztę: wszędzie dookoła żołędzie. To dzięki nim produkuje się tutaj znakomitą szynkę – „jamon”. Patrzę jak świnie biegną po stoku. Patrzą i nagle przypominam sobie, jak biegły i potonęły w Morzu Galilejskim. Uczucia, demony mieszkające w nas. Gonią nas po stokach naszego życia i kiedy toniemy dobrze będzie krzyknąć: Panie ratuj! Nasze nawrócenie zaczyna się z tego, kiedy zaczynamy sobie uświadamiać jakie emocje siedzą w nas i po jakich stokach naszego życia ganiają nas tam i z powrotem. Camino to wyśmienita okazja przyjrzeć się światu naszych emocji i prosić o ich uzdrowienie.
Z Danilo i Manolą nie dam rady iść razem. Danilo jest z Rio de Janeiro, mieszka w Los Angeles. Kilka lat temu poszedł z Menolą, emerytem z Barcelony na Camino, a teraz jak dwaj nieodłączni przyjaciele idą na Camino co roku. Danilo ma 40 lat, jest singlem i ciągle powtarza, że żyje tylko dla siebie. Jeszcze 50 lat temu wszyscy by go za takie słowa zakrzyczeli i musiałby je odszczekać. A teraz tak żyje całe pokolenie. Natomiast Manola ma trzy zasady pielgrzymowania:
- Spotykanie ludzie
- Kultura (co prawda realnego zainteresowania tym niezbyt u nich widziałem)
- Gastronomia – temu rzeczywiście udzielają wiele uwagi, bo jadają w barach i restauracjach.
Jak widać na sprawy duchowe tu miejsca nie ma, ale w głębi duszy, każdy coś tam przeżywa. Nie mogę iść z nimi dłużej, bo oni tak zażarcie dyskutują, że od czasu do czasu zatrzymują się na kilka minut z plecakami na plecach i gestykulując próbują jeden drugiego przekonać do swoich racji. A jeśli kogoś spotkają, to Manola nie wypuści go, jeśli nie wyciśnie z wędrowca wszystkich możliwych informacj. Znowu stanęli i dyskutują. Ręce w ruchu, mimika jak w teatrze greckim. Coś mi to przypomina… Ależ to tak, to przecież uczniowie idący do Emaus! Zaczynam myśleć o tym, że wiemy wszystko, znamy całą Ewangelię, ale nie wierzymy, tylko dyskutujemy bez końca jak Danilo z Manolą. Na pożegnanie mówię Danielowi, że ma ostatni dzwonek, żeby zacząć dorosłe życie i czekam na zdjęcie z ślubu. Widać, że choć Danilo kręci nosem na moje słowa, to Manoli bardzo przypadły do gustu. Jak dojdą so Santiago, to będzie tam na nich czekać cała rodziny Manoli, która przyjedzie tam specjalnie z drugiego końca Hiszpanii, z Barcelony. Dla Manoli rodzina jest wszystkim.
Do schroniska dociera niezwykła ekipa: Danil – krępy gościu z Pragi, jego drobniutka żona Szarka i: Rutka 4 lata, Hugo 2 i Agnieszka 1 roczek! Danil pcha ich na ogromnym wózku. Jak on ich wciągnął na górę przed pueblo!? Chcą iść do Santiago – życzę im jak najlepiej, ale to może zająć miesiące. Nie da rady: będę musieli zbaczać ze szlaku na asfalt. Czasami ścieżka Camino gubi się w lesie wśród drzew i liści na ziemi. Toniemy w błocie. Wózkiem nie da się przejechać. Widocznie dzielni Czesi mają jakąś niezwykłą motywację, że wyruszyli na pielgrzymkę.
Peter – pielgrzym miłości
W Ourense schronisko rządu Galicji w samym centrum starówki. Nowoczesne i czyściutkie, a ponieważ rządowe, to bez naczyń:-), bo na nie widocznie nie starczyło pieniędzy w projekcie. W mieście kilka gotyckich kościołów, krużganki u franciszkanów i katedra z przebogatymi rokokowymi ołtarzami. Ruiny rzymskich term.
Poznaję się z przesympatycznym Peterem z Austrii znad granicy węgierskiej. Jak mówi: za komunizmu to był koniec świata. Z okien jego domu było widać węgierskie posterunki. Peter szedł do Santiago ze swojego domu – już pół roku. Mówi, że najciężej było w północnych Włoszech: cały tydzień ani kawałku lasu tylko pola i pola. Szedł a właściwie idzie, bo teraz już wraca z Santiago, a właściwie z Finisterra. Peter miał bardzo konkretny cel pielgrzymki. Miał dziewczynę z Hiszpanii i żyli razem w Austrii. Niestety jak to bywa z takimi młodymi chłopakami popełnił jakiś błąd: Hiszpanka zwinęła manatki i wróciła do domu. Po kilku latach Peter zrozumiał, że ją kocha. Chciał do niej przyjechać, ale córka hiszpańskich hidalgów powiedziała, że nie chce go na oczy widzieć. Powiedział, że przyjdzie z Austrii na piechotę. Jego Dulcynea odpowiedziała, żeby nie śmiał postawić nogi w Maladze. Peter jednak ruszył w drogę i oświadczył, że pójdzie od końca świata do końca świata na piechotę, czyli ze swojego domu nad węgierską granicą do Finisterra, co dokładnie znaczy „koniec świata”.
Finisterra – to rzeczywiście koniec świata. Najdalej wysunięty na zachód kawałek Europy. Dalej tylko bezkresny ocean – przynajmniej tak myślano w średniowieczu. Po Santiago pielgrzymi ruszali do Finsterra, aby tutaj wykąpać się w oceanie na znak swojego nawrócenia i wziąć muszelkę, jako dowód przebycia pielgrzymki. I potem z powrotem do domu. Oczywiście na piechotę, a nie jak teraz samolotem lub pociągiem.
Peter informował systematycznie swoją ukochaną dokąd doszedł. A kiedy był już na końcu świata, przy latarni morskiej w Finisterra, to napisał jej, że idzie z powrotem. Ukochana nie zaoponowała na to, że jego droga poprowadzi prze Malagę. Więc Peter uważa, że są jakieś szanse na naprawienie wszystkiego. Ma prawo, bo każdemu odbija po swojemu. I tak każdy niesie na Camino swój własny garb i próbuje go z Bożą pomocą wyprostować. Każdy ma swoje Camino.
Semena Santa
Piękne miejsce. Droga otoczona z dwóch stron omszałymi, kamiennymi murkami. Dookoła łąki i na nich z rzadka rosną rozłożyste dęby korkowe. Stawiam plecak obok bramki, a za bramką owce przyglądają mi się uważnie. Za mną przez bramę nie pójdą, bo nie znają mojego głosu. Co innego jeśli byłby ich pasterz, który przyjeżdża od czasu do i przez bramę wyprowadza je na inną łąkę, gdzie będą się mogły napaść do woli. Jezus: i pasterz, i brama. I to On stara się abyśmy byli szczęśliwi. Potrzeba tylko zaufania i pójść za nim. Życie to pielgrzymka w czasie. I pielgrzymka na nogach, w przestrzeni nam o tym przypomina. Każdy z nas ma odmierzoną ilość dni do celu, choć nikt nie zna ich ilości. Patrzę do przodu, a droga wydaje się wić bez końca. Co będzie na końcu? Na co mam nadzieję?
Spotykam troje starszych Francuzów: idą aż z Grenoble! Starsza pani wyrywa do przodu. Nie ma ochoty na rozmowę. Ma raka. Pozostali dwoje towarzyszą jej wędrówce, którą jeszcze chciała odbyć przed śmiercią. Daj Bóg, że Go spotka.
W Zafrze, jak i w innych miasteczkach, nie mogę nadziwić się hiszpańskiej pobożności utrwalonej w kościoła, ołtarzach i figurach świętych. Hiszpańska pobożność dla Polaka może być nawet dzika. Ekspresyjność i dosłowność figur świętych zadziwia. Obrane są w suknie, płaczą, zalane krwią, z wyciągniętymi teatralnie rękami. Mają budzić emocje i współczucie. W jednym kościele bywa po 10 Matek Bożych. Obranych jak XVI królowe. Kapią złotem i kosztownościami.
Semena Santa – Wielki tydzień. Po całej Hiszpanii przechodzą większe lub mniejsze procesje pokutne. W Zamorze trafiam na przygotowanie logistyczne: ogromne podesty z figurami Drogi Krzyżowej ściągają z różnych części miasta do centrum, gdzie ustawiają je wspólnie w hangarze. Każdy podest niesie jedno bractwo – kilkudziesięciu mężczyzn. Kołyszą się równo w takt werbla. Później podczas Wielkiego Tygodnia poprzedzeni pokutnikami w spiczastych czapkach (to stąd Klu-klux-klan wziął swoje stroje) będą godzinami przeciągać po ulicach nocnych miast. Taką procesję widziałem nocą w Santiago. W procesji idą też dzieci. Niektórzy na bosaka. Wąskie uliczki napełnione dramatyczną muzyką. Uczestnicy idą w milczeniu, widzowie też. Tylko japońscy i koreańscy turyści biegają dookoła z aparatami, jakby zobaczyli dinozaura. To element tożsamości Hiszpanów, której żadna Uje im na razie nie odbierze. Z wiarą to też nie ma obowiązkowo wiele wspólnego. Choć z drugiej strony dźwigając na grzbiecie krzyż z Jezusem niejeden z tych Hiszpanów zamyśli się pewnie o Jego śmierci, swoim i innych cierpieniu.
Ciekawe co myśleli o tym ponurzy Maurowie, którzy żyli tu do XVI. W islamie żadnej figury, żadnego obrazu. Jest chłodny. Z Bogiem nie ma relacji. Jest odległy poza światami. Można mu tylko oddać cześć i wykonywać jego polecenia. Te procesje to znak tego, że Kościół w Hiszpanii jeszcze niedawno święcił triumfy. Choćby niewielki kościółek był w każdym najmniejszym pueblo. Bywało tak, że wioska rozdzielona po środku przez dwie diecezje i wtedy obowiązkowo dwie parafie. Teraz wszędzie pusto: jeden ksiądz objeżdża kilka, kilkanaście, a nawet więcej kościołów. W Zafrze, w klasztorze klarysek, kilka staruszek Hiszpanek, a młode siostry wszystkie murzynki.
Eulalia przeciw Imperium
Merida stolica Estremadury, nazywana hiszpańskim Rzymem. Emerita Augusta – miasto legionistów weteranów, stolica Luzytanii – najbardziej na zachód wysuniętej części rzymskiego imperium. Mnóstwo zabytków z czasów rzymskich, w tym wspaniały Teatro Romano, mieszczący 6 tysięcy widzów. Zdumiewa jak było to rozwinięta cywilizacja, skoro już 2000 lat temu mogła tworzyć takie budowle! Most rzymski, który miewa się dobrze i służy mieszkańcom do dzisiejszego dnia. Ale cały ten kolosalny system runął jak domek z kart.
Natomiast 13 letnia święta Eulalia z Emerita Augusta umęczona w czasie najstraszniejszych prześladowań Dioklecjana przetrwała. W jej bazylice ludzie ciągle zbierają się na modlitwie. Eulalia zwyciężyła państwo, któr e podbiło cały świat. W jej czasach chrześcijan nie było więcej niż 10% mieszkańców Imperium, i dzisiaj w Hiszpanii jest podobnie. W bazylice św. Eulalii codziennie przychodzi na Mszę wielu mieszkańców miasta, a niedaleko w kościele franciszkanów nieustająca adoracja. Kilka osób modli się w ciszy. Na ścianie obraz Jezusa Miłosiernego. Znaczy Kościół choć znowu liczy ze 10%, to jest ciągle żywy.
Dziś idę z Ivorem. Spokojny i kulturalny Anglik z Leeds. Czekał na emeryturę, aby zrealizować swoje marzenie o Camino, a był inżynierem i budował wojskowe helikoptery. Jak to Anglik, wiele nie mówi, ale jest życzliwy. Dziś ma ciężki dzień: coś mu siadło na żołądku i w schronisku wyrzygał się na oczach wszystkich. Bardzo mu było głupio. Rano leży w łóżku i jeden dzień odpocznie, ale potem znowu stanie na nogi i w drogę.
Spotykam trzech italoalbańczyków z Sycylii. Potomkowie tych, którzy uciekli z Bałkanów w XV przed Turkami, zachowali wschodni obrządek, lecz podporządkowali się papieżowi. Dumnie podkreślają, że z dziećmi w domu mówią po albańsku. Idą z Portugalczykiem z Porto, który nie chciał iść sam po Camino Inverno i znalazł ich na fejsie. Po co idą? Dobre pytanie – sami niezupełnie wiedzą. Jeden z nich obejrzał jakiś film o Camino – jak mówi bardzo duchowy film – i tak go to zafrapowało, że zaraził pozostałych. Spotkali się na pogrzebie wujka i ni stąd, ni zowąd stwierdzili, że muszą iść.
Wiara to zawsze ryzyko, droga w nieznane, pielgrzymka, gdzie wszystko się może wydarzyć. Pielgrzymował Abraham, Jakub, Mojżesz, Paweł, Jezus, no i święty Ignacy. Szedł z Loyoli, z północy Hiszpanii do Barcelony, potem statkiem i z Genui do Rzymu, dalej do Wenecji, Ziemia Święta, z powrotem Wenecja i do Genui, z Barcelony do Alcali i Salamanki, znowu do Toledo, potem przez Pireneje do Francji, dalej Flandria, znowu Hiszpania, Genua, Wenecja, Rzym – gdzie w końcu się zatrzymał tak jakby go wmurowało. W ciągu kilkunastu lat przemierzył na piechotę tysiące kilometrów, dlatego i dzisiaj nowicjusze Towarzystwa Jezusowego odbywają pielgrzymkę w czasie, której proszą o jedzenie i nocleg, tak jak to robił ich założyciel.
Herman nie powinien już żyć. Od młodości choruje na cukrzycę i lekarze powiedzieli mu, że dożyje maksimum do 55 lat. Kilka razy dziennie musi sobie robić zastrzyk. Dlatego już jako student zaplanował sobie całe życie. Będzie pracował krótko, ale intensywnie. W banku, bo tu można zarobić duże pieniądze. Zajmował się kredytami wartymi setki milinów Euro. Potem pójdzie na wcześniejszą emeryturę. – Ożeniłem się, wychowałem dzieci, wybudowałem dom i posadziłem drzewo. Zrobiłem wszystko, co powinien zrobić mężczyzna – potem dodaje, że małżeństwo niestety się rozsypało. Żyje na jachcie, port ma w Portugalii, pływa dokąd mu się zechce, ale raz zszedł na ląd i zrobił kawałek portugalskiego Camino. Stwierdził, że musi zrobić całą trasę. – Banki pracują tylko na siebie. One nie służą społeczeństwu. Banki są coraz bogatsze, a ludzie biedniejsi. Mój szef mi mówił: Jeśli można oszukiwać, to oszukuj. A teraz Herman siedzi przy oknie w albergue w Meridzie i zaszywa swoją kurtkę. Odpocznie jeden dzień i ruszy dalej. Wygląda na to, że wszystko u niego w porządku, choć zegar tyka. Zresztą u każdego z nas.
Pielgrzymka to coś bez sensu
Dziś przepiękny odcinek: niewielkie wzgórza, na nich rozsiany dąb korkowy. Soczysta, zielono fosforyzująca trawa poprzedzielana kamiennymi murkami. I właśnie w „takich pięknych okolicznościach przyrody” taka straszna ulewa! Nic z podziwiania widoków, z leżenia popołudniu pod dębem. Łąki zamieniły się w stawy, a szlak w strumień – „Rio Santiago”! I tak cały dzień. Czasami nogi po kolona w wodzie. Po południu na rozstaju dróg spotykam Daniela z Triestu i Benjamina z Normandii. Ja już dawno mokry od stóp do głów, a oni tylko od stóp. Garbaci, z płaszczami na plecach wyglądają bardzo żałośnie. Widać, że mają dzisiaj trochę dosyć wszystkiego, ale nie poddają się. Brniemy przez wodę do przodu. Po południu, kiedy dochodzimy do ruin rzymskiego miasta Caparra, zaczyna się przejaśniać. Na środku traktu poczwórna brama – łuk: symbol tego szlaku. Umieli Rzymianie budować drogi, jeśli tyle czasu wytrzymały. Dowód na to, że Via de la Plata, czyli z arabskiego „droga wyłożona kamieniami” funkcjonuje już 2000 lat.
Daniel pokazuje na moje nogi : Krew! Rzeczywiście nie zauważyłem brodząc w błocie, że stopy mam we krwi, tak że nawet paski sandałów nasiąkły czerwienią. Widocznie wlazły pod nie ziarenka piasku i małe kamyczki. Benjamin daje mi swoje plastry.
W hostelu skandal: Bernard z Tulonu śmiertelnie obrażony na Daniela z Triestu, bo ten ostatni wytknął mu, że on podgania trasę na taxi. – To moje sprawa! Każdy idzie jak może! Jakie on ma prawo mnie krytykować!? Zgadzam się z nim, że każdy na Camino idzie jak może: jeden 15 km, drugi 30 km. Jeden miesiąc, drugi 10 dni. Ale w duchu kibicuję Danielowi przeciw zarozumiałemu Francuzowi, co to na kolację wino zamówił na stół i sam je wypił. Przy okazji: bywa tu wino za 2 Euro i całkiem niezłe. I jeszcze mnie zdenerwował poglądem, że Robespierre nie był dyktatorem, tylko wykonywał rozkazy, tak jakby to mogło ucieszyć tych, których wysyłał na gilotynę. Bernard kończy dyskusję: -Każdy ma swoją prawdę! Nie mam ochoty dyskutować, ale myślę sobie, że prawda to może być tylko jedna, a półprawd wiele. Chowamy się za tym półprawdami i boimy, żeby nie wyszły na światło, żeby nam Pan Bóg tych półcieni nie oświetlił, gdzie chowa się wiele problemów, których nie chcemy dotknąć.
Za to Benjamin z Normandii, sadził i zrywał pomidory, i w końcu zdecydował z tym skończyć. Wziął plecak i ruszył na Camino. Bardzo cichy i pokorny. Ciągle muszę go prosić, aby mówił głośniej. Camino jest trochę irracjonalne i chyba o to chodzi, że ludzie chcą robić coś, czego nie da się przeliczyć na pieniądze, co nie ma żadnego uzasadnienia. Zrobić coś, co nie wpisuje się w racjonalny, technologiczny świat, bo w tej irracjonalności kryje się głębszy sens. Co ma więcej sensu: sadzić pomidory czy iść na Camino? Kupiliśmy już prawie wszystko, ale wciąż nie mamy nic. Camino to być ubogim w duchu, a ubogi w duchu to człowiek szczęśliwy. To ten który zawierzył Bogu.
Pobożne schronisko
Wszyscy mówią o tym, że Ojciec Blas (Błażej) jest duszą Camino de la Plata. Założył schronisko w Feunterobble de Salvatierra. I na koniec wreszcie tu docieram. W odróżnieniu od innych schronisk ten budynek jest stary, niski, jakieś przybudówki, zakamarki. Woda i pokoje podgrzewana piecem na drewno. Pielgrzymów przyjmują woluntariusze, ale mam wrażenie, że to jest też jakiś ośrodek rehabilitacyjny. Na ścianach święte obrazy i dom przypomina trochę muzeum regionalne. Rano zjawia się Ojciec Blas. Żalę mu się, że już tydzień nie byłem na Mszy, bo kościółków wiele, a księży nie ma. „Ja mam 8 parafii – mówi Ojciec Blas, – odprawiam tam Mszę raz na dwa tygodnie”. Na koniec daje mi błogosławieństwo pielgrzyma.
Woluntariusze szykują nam kolacje ze złożonych ofiar (to schronisko „donativo”, czyli nie ma ustalonej ceny za nocleg) i prowadzą modlitwę przed posiłkiem (jedyna wspólna modlitwa na cały miesiąc pielgrzymki!). Jest nas 2 Włochów, 3 Hiszpanów, 2 Holendrów i jeden Niemiec i nikt nie chce odchodzić od stołu. Mirko z Toskanii, co jedzie na rowerze, zrobił histerię, że po ostatnich deszczach trasa jest zalana. Że jutro trzeba setki metrów brnąć po pas w wodzie. Całe towarzystwo następnego dnia wynajmuje taxi, by objechać przeszkodę, a ja mówię Mirko, że ta informacja na fejsie jest z przed 3 dni i na pewno woda już spłynęło z pola. I rzeczywiście, jako jedyny przechodzę dziś całą trasę i nawet sandałów bardzo nie zmoczyłem.
Borga z Madrytu dobrze zapamiętałem z dwóch powodów. Ma trzy starsze siostry, które urodziły się razem: dwie bliźniaczki jednojajowe i jeszcze do tego jedna dwujajowa. Ewenement na skalę światową. Borgo pracuje w firmie ubezpieczeniowej w USA i Dominikanie. Powiedział szefowi, że ma dość i że musi na Camino. Tylko nie mogłem zrozumieć, dlaczego przyjechał do Ourense, wziął taksówkę do Xunqueira de Ambia i pojechał pod prąd 20 km, by zaraz wrócić z powrotem na piechotę. Pytam czy chciał wrócić do tyłu, żeby zobaczyć wspaniały romański kościół w Xunqueira? Raczej nie. Tajemnica wyjaśnia się, kiedy spotykamy się dnia następnego. To nie ze względu na wypalenie zawodowe ruszył na Camino. Kilka lat temu przeszedł z Xunqueira de Ambia do Santiago z żoną i teściem. A teraz 2 miesiące minęło od drugiego rozwodu z kolejną żoną. „Gdzie zrobiłem błąd?” – zastanawia się Borgo z Madrytu. I ma o czym pomyśleć. Każdy tu idzie ze swoim garbem.
Pielgrzymka to zawsze powrót syna marnotrawnego. Odkrywamy to, co nas oddaliło od Ojca. Nasze projekty i plany na życie, o które bez końca rozbijamy sobie głowę, aż w końcu zdecydujemy się na powrót. Samotność i cisza Camino pomagają nam spojrzeć w głąb swojego serca. Via de la Plata to w dużej mierze pustkowie. Niewielkie pueblo (wioska) na wzgórzu skąd z daleko widać na drodze każde go wędrowca. Dobry Ojciec musiał wiele razy dziennie wychodzić na rozstaje dróg u granic pueblo i wypatrywać swojego syna. I w końcu jak go zobaczył pobiegł dróżką między kamiennymi murkami, by ucałować swojego ukochanego syna.
Są podróże, gdzie nie cel jest ważny, tylko to co podróżnika spotyka po drodze. Odyseusz wraca w końcu do domu, ale jest już innym człowiekiem, z doświadczeniem, które uczyniło go dorosłym. Syn marnotrawny wraca do domu Ojca, i teraz już wie, kim jest Ojciec i że w domu zawsze jest najlepiej. To doświadczenie zdobywa się za wielką cenę.
A tutaj wiersz z pomnika, który stoi przy szlaku:
Pielgrzymie, jeśli szukasz samotności, jeśli chcesz być uczestnikiem tej drogi, podziwiać wspaniałe krajobrazy, pokonywać trudności, doświadczyć zimna i spiekoty. Jeśli chcesz zanurzyć się w głębię i ciszę zachodów słońca. Jeśli chcesz, aby o poranku wschód słońca wstrząsnął twoją duszę. Jeśli tego chcesz, to ta droga jest twoja!
Raz lepiej, raz gorzej
Zimno, zimno, zimno. Jest tak zimno, a właściwie prosto w twarz wieje przez cały czas porywisty wiatr od oceanu, że idę okutany we wszystko co miałem w plecaku. W schronisku też bywa zimno i nic nie daje włączanie jakiegoś ogrzewacza – ściany są wychłodzone. Góry dookoła białe, a ja w sandałach, bo sobie wymarzyłem, że w Hiszpanii to zawsze ciepło. W Andaluzji czasami słońce przypiecze, ale w tym roku marzec wyjątkowo zimy, w Madrycie spadł nawet duży śnieg. Idę na północ, więc wiosna się od mnie oddala i zostawiam ją z tyłu. W Galicji drzewa ledwo zaczęły puszczać pączki, choć na polach Andaluzji było już lato.
Hose z Kadyksu nie mówi po kastylijsku, tylko po andaluzyjsku, tak więc wiele nie możemy sobie powiedzieć. W uszach kolczyki, na spalonej twarzy wypisana nieprosta historia jego życia – starszy ode mnie, ale nie ma rodziny. Pracuje na budowie. Widać jak ważne dla niego to, że mógł pójść na Camino. Jutro dojdzie do Salamanki i wraca do domu – kończy mu się urlop. „Mój ojciec żył w Kadyksie, mój dziad żył w Kadyksie, mój pradziad żył w Kadyksie, mój prapradziad żył w Kadyksie …” – mówi dumnie Hose i choć po andaluzyjsku, to zrozumiałem, że następne pokolenia w jego rodzinie też będą żyć w Kadyksie. Jesteśmy w maleńkim, gminnym schronisku w Pedrosillo de los Aires tylko we dwóch. Miła pani hospitaliera włączyła nawet ogrzewanie. W pustym peublo nie ma nawet normalnego sklepu, tylko na tyle domu konspiracyjny sklepik, gdzie kupiłem ostatnią butelkę wina. Hose gotuje makaron i winem za 2 euro pijemy za przyjaźń andaluzyjsko-polską.
Moi współbracia przyjęli mnie w kolegium w Salamance iście po królewsku: przytulny pokój, ciepły prysznic i czyściutkie łóżko. Jedzenia ile dusza zapragnie. Bardzo tego potrzebowałem, bo dosyć mocno się pochorowałem od zimna, deszczu, chłodnych kościołów i schronisk. W gigantycznym jezuickim klasztorze kilkudziesięciu staruszków, co odchodzą cicho jak śnieg schodzący wiosną z gór Sierra de Francia. Na ścianach fotografie kolejnych trzecich probacji (jezuicka powtórka nowicjatu po otrzymaniu święceń): do 1965 roku wszystko w sukniach zakonnych, rok później wszyscy w koszulach. W takim tempie wprowadzano posoborową rewolucję w hiszpańskim Kościele. Kiedyś było w Hiszpanii 7 prowincji jezuitów, teraz jest jedna. Kiedyś tysiące jezuitów, teraz kilkuset w większości leciwych.
W Salamance św. Ignacy chciał się uczyć w najstarszym uniwersytecie Hiszpanii, ale zaraz uwięzili go dominikanie, a potem inkwizycja zrobiła proces. Za bardzo swoim ewangelicznym i biednym stylem życia przypominał heretyckich alumbrados, którzy nie potrzebowali ani Kościoła, ani sakramentów, a ich ekstatyczne modlitwy wprowadzały innych w osłupienie. Jednak ani dominikanie, ani inkwizycja nie doszukali się herezji w tym, jak Ignacy prowadził rozmowy duchowne z innymi. Nie oskarżając Ignacego równocześnie zabronili mu głosić Słowo Boże. Więc ten uznał, że nie ma wyjścia i po naukę udał się na Sorbonę do Paryża. Niedługo jego duchowi synowie przybyli do Salamanki i obok uniwersytetu wybudowali ogromne kolegium. Wieże jezuickiego kościoła górują nad miastem i widać z nich w dole malutki klasztor dominikanów, gdzie był więziony ich nauczyciel. Tak jezuici zemścili się na dominikanach. Taka mała, hiszpańska monachomachia.
Władza czy modlitwa?
Jadę za 5 Euro pociągiem jedną godzinę do Avilli. Po co? Nie tylko po to, żeby zobaczyć jedyne w Europie zachowane w pełności średniowieczne mury okalające całe miasto. Tutaj urodziła się i zaczęła swoją działalność reformatorską zakonu karmelitańskiego św. Teresa Wielka. Odwiedziłem ją w jej klasztorach: Encarnacion – Wcielenie, gdzie rozpoczęła życie zakonne. Życzliwa pani otwiera mi drzwi pierwotnej kaplicy w pierwszym Karmelu założonym przez Teresę Wielką – klasztorze św. Józefa. Kaplica bez najmniejszej ozdoby, z pustymi ścianami. Surowa i prosta.
Niedaleko stąd ogromny klasztor dominikanów z aż trzema krużgankami. Pochowany jest tutaj, przedwcześnie zmarły, jedyny syn Królów Katolickich książę Juan. Ale co ciekawsze jest tu także grób Tomása de Torquemada: Wielkiego Inkwizytora w czasach tychże Królów Katolickich Izabeli i Ferdynanda. Sam Torquemada pochodził z żydowskiej rodziny nawróconej na chrześcijaństwo. Był zwolennikiem bezkompromisowej walki z „kryptojudaizmem”, czyli z żydami, którzy po ochrzczeniu dalej wyznawali swoją religię. Przyczynił się do wydania dekretu o wygnaniu Żydów z Hiszpanii w 1492 roku. Trudno powiedzieć ile dokładnie wydał wyroków śmierci, które zostały wykonane, ponieważ wiele było zaocznych, wiele pośmiertnych i inne anulowane w wyniku pojednania z Kościołem winnych. Być może było to kilkaset osób. Umarł w 1498 roku, a do roku 1530 wykonano około 2000 wyroków śmierci wydanych przez inkwizycję.
Teresa z Avilla również pochodziła z rodziny nawróconych żydów, ale w jak odmienny sposób niż Torquemada rozumiała walkę o świętość Kościoła. Klasztory kontemplacyjne są i będą zawsze sercem Kościoła, miejscem gdzie szuka się żywego Boga. Tutaj nie można zajmować się jakakolwiek działalnością apostolską, naukową, ekologiczną czy społeczną. Pozostaje zajmować się samym Bogiem i dlatego klasztory kontemplacyjne wyznaczają drogę, która podąża Kościół. Kościół to nie korporacja, tylko relacja. Torquemada oparł się na Kościele rozumianym jako instytucja, na możliwościach jakie daje władza. Dziś mamy inne pokusy, z których jedną jest presja efektywności, oddziaływania: ilość polubień, subskrypcji, „znajomych”. To też władza, ale innego rodzaju, która może nas sprowadzić na duchowe manowce.
Mark ma firmę w Kanadzie, gdzie pracuje ponad 100 osób. Z katolickiej rodziny, po katolickiej szkole, ale po rozwodzie wszystko mu się rozwaliło i odszedł od Kościoła. Jechał na Camino pierwszy raz, jak sam mówi, bez żadnej racjonalnej przyczyny, po prostu wiedział, że musi. Pierwsze dni szedł i płakał od rana do wieczora. Spotykał ludzi, którzy w sposób cudowny go wspierali w pielgrzymowaniu. Teraz idzie po raz kolejny i wie, że będzie dalej chodził na Camino – w tym roku także ze swoją córką, która chce zmienić płeć. Dużo czyta literatury religijnej i rozmyśla, co zrobi ze swoja firmą? Jest na środku swojego życiowego pielgrzymowania i sam nie wie dokąd go ono zaprowadzi.
Boża Opatrzność
Caceres – gotyckie miasteczko całe wybudowane z czerwonego kamienia. W wąskich uliczkach czujesz się jak na planie filmu historycznego. Przepiękna gotycka katedra z unikalnym, czarnym, hebanowym ołtarzem. Udało mi się wejść jako zakonnik bez płacenia za bilet. Z otwartą gębą i głową zadartą do góry, by zobaczyć wspaniałe sklepienie, chodzę po kościele zapominając o wszystkim. Potem siedzę na pustym placu, na schodach tak samo czerwonego pałacu biskupiego i jem swoje obiadowe kanapki. Z katedry wychodzi chłopak i przynosi mi … moją torebkę z paszportem, pieniędzmi, kartą kredytową. Pan ma mnie w swojej opiece! Na myśl co by się stało, gdyby mnie nie znalazł, przechodzą mnie ciarki po plecach.
Zamorra – tutaj kilkanaście romańskich kościołów, którym nie mogę się napatrzeć. W ostatniej chwili wpadam na dworzec kolejowy – już robi się ciemno. Muszę nadgonić pociągiem Camino, ponieważ ze względu na kontuzję nogi nie zdążę na czas dojść Santiago i wtedy nie zdążę na samolot do Barcelony. Na dworcu prawie pusto. Już robi się ciemno. Mam dojechać do Pueblo de Sanabria – wypoczynkowej miejscowości w górach. Będzie już ciemny, kiedy tam dojadę, a ponieważ jest zima wszystkie hostele zamknięte. Materac, menaszkę wysłałem pocztą do Barcelony, bo po pierwszych dniach stwierdziłem, że są niepotrzebne. A teraz na czym spać? Chyba na ławce na dworcu, bo nocą trudno będzie w wiosce znaleźć nocleg. Na peronie stoi chłopak z plecakiem. Victor z Toledo właśnie zaczyna swoje pierwsze Camino w życiu i też chce dojechać do Pueblo de Sanabria. Ledwie mówi po angielsku, a ja po hiszpańsku, ale to i tak cud! Bóg mi go podesłał i nie wiem dlaczego jestem pewny, że we dwóch nocleg znajdziemy. Victor pracował w piekarni, ale właśnie stracił pracę – zapakował plecak i ruszył w pielgrzymkę. Ma ambitny plan by pójść do Santiago przez dwutysięczne zaśnieżone góry. Raczej czegoś takiego wcześniej nie robił, ale jest pełen zapału, więc tylko radzę mu, że jeśli śnieg będzie do kolan, to trzeba zawracać.
Gdy przyjeżdżamy stacja kolejowa tonie w mroku. Idziemy przez wieś i trafiamy do kolejnych zamkniętych hosteli i hotelików. Motywuję Victora, żeby się nie poddawał i w końcu znajduje na booking hostel. Właściciel stoi za kontuarem w barze obok i nie jest pewien czy hostel zamknięty czy otwarty. W końcu pokazuje nam pokój. Są łóżka, ciepła woda, trochę drożej niż zwykle, ale ogólnie super. Rano wspólne śniadanie i rozstajemy się z Victorem na rozstaju dróg. Ja po szlaku Camino do Santiago, on przez góry. Camino to ciągłe powitania i pożegnania, bo każdy tak jak w życiu ma swoją niepowtarzalną ścieżkę, którą musi przejść.
Duncan – po nazwisku poznaję, że to szkot. Trochę z dystansem, ale pogadać można. Boleje nad tym, że w Anglii hindusi mają mnóstwo dzieci, a miejscowi nie: najsilniejsza dzisiaj to broń demograficzna. Emigranci coraz bardziej wpływają na państwo poprzez demokratyczne instytucje. „To nie demokracja, tylko dyktatura mniejszości” – grzmi. Jest starszy, jak zresztą większość pielgrzymów zimą, – młodzi ruszą na Camino podczas wakacji. Wychodzi jak wszyscy z samego rana, a ja śpię do oporu. Nie ma sensu się spieszyć – słońce jeszcze nie pali, można spokojnie iść po południu. A schroniska puste i nie trzeba być pierwszym, aby zająć pryczę. Gdy wychodzę z wioski spotykam Duncana, który idzie z powrotem w swoim kraciastym kilcie. Jest wyraźnie podirytowany i twierdzi, że szlak prowadzi wzdłuż autostrady. Ja go przekonuje, że Camino idzie przez las. Jednak Szkot nie daje się przekonać, i jak się wieczorem okazało, cały dzień przeszedł wzdłuż szosy. Dochodzę do lasu i wszystko się wyjaśnia. Ścieżka jest ledwie widoczna, prowadzi po błocie, po strumykach, przez krzaki. Trzeba skakać po kamiennych murkach. Nie jest to zbyt przyjemne, ale za to piękne. Wszystko co piękne kosztuje. Według mnie o wiele lepiej iść taką dziką ścieżką niż asfaltem, ale widocznie błoto i woda nie spodobały się Duncanowi. Nie takie Camino sobie życzył szkocki pielgrzym. Każdy ma swój kryzys.
Wieczorem schodzimy z gór Montes de Leon i znajdujemy się już Galicji. Tutaj na trasie państwowe schroniska. Wszystkie nowiutkie, nowoczesne, przestronne i wygodne. Prysznic, kuchnia z kuchenką i mikrofalówką. Ale bez jednego naczynia czy łyżki. Wiadomo projekt państwowy: dali miliony na super chaty, ale w projekt nie zmieściły się kubki, talerze i rondle. W tych dniach Camino prowadzi wzdłuż nowej pięknej i superszybkiej trasy kolejowej. Bez ustanku tunele i ogromne wiadukty rozpięte nad głębokimi wąwozami. Musiało to kosztować bajońskie sumy! Tylko nie wiadomo po co: z Zamory do Ourense pociąg jeździ raz dziennie! To znaczy wiadomo: fundusze europejskie, bo wszędzie widać tabliczki z gwiazdkami. Jak mówił prezes Ochódzki w „Misiu”: – Wiesz co robi ten miś? On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest miś na skalę naszych możliwości. Ty wiesz, co my robimy tym misiem? My otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie – mówimy – to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo i nikt nie ma prawa się przyczepić, bo to jest miś społeczny, w oparciu o sześć instytucji, który sobie zgnije do jesieni na świeżym powietrzu i co się wtedy zrobi? – Protokół zniszczenia… . Zamiast „misia” wstawić „tory” i wtedy możemy powiedzieć: – Stać mnie!
Jak iść na Camino?
Monsieur Rene z Caracassonne na południu Francji (słynne średniowieczne mury okalające miasto) to zawodowy pielgrzym. Ma 79 lat i od pójścia na emeryturę pielgrzymuje. Zazwyczaj od progu swojego domu, jak to było w średniowieczu. Przeszedł już wszystkie szlaki nawet z Canterbury do Rzymu. Wstaje o 5 rano, cicho się zbiera i już go nie ma. Wieczorem siada za stół i spisuje starannie swoją opowieść pielgrzyma. Razem z nim Pier, co go żona rzuciła. Wtedy zostawił swoją winnicę synowi i dołączył do Rene. Jest jak jego giermek Sancho Pancho – choć wzrost dokładnie na odwrót niż u Cervantesa. Załatwia sprawy logistyczne, bo Rene już nie zdążył nauczyć się internetu. Spotykam ich codziennie w domu pielgrzyma, a potem na Mszy w Santiago. Żegnamy się serdecznie. Niedługo pewnie znowu wyruszą na Camino. Rene wie wszystko o Camino i wiele może poradzić jak po nim iść.
A więc jak iść na Camino? Przede wszystkim jak się każdemu podoba. Jeden idzie pół roku, drugi 3 dni – każdy ma prawo na swój własny plan. 15 km czy 35 dziennie? Wszystko zależy do możliwości. Tutaj nikt nikomu niczego nie narzuca. Myślę, że idealny dystans to 25-30 km. Główne ograniczenie to odległość między domami pielgrzymów: idzie się od jednego do drugiego. Na mniej uczęszczanych trasach mogą być albo za blisko, albo za daleko. Drugi problem to brak miejsc: w sezonie ludzie wstają o 4 rano żeby zająć sobie pierwsi pryczę. Najwięcej ludzi maj-wrzesień. Spotykałem ludzi, którzy nie dali rady skończyć Camino Frances, bo nie wytrzymali wyścigu o pryczę. Lepiej dlatego omijać Camino Frances (w 2023 r. 220000 pielgrzymów – 50 % ze wszystkich dróg) i oba portugalskie (30 % całości) – szczególnie latem. Camino Frances choć bardzo ciekawe z punktu widzenia architektury i historii, to jednak ze względu na dużą liczbę ludzi, do tego z wyraźnie luzackim podejściem, bardziej przypomina wycieczkę turystyczną niż pielgrzymkę. Wszystkie inne trasy są pod względem ilości pielgrzymów przynajmniej 10 mniejsze. Kolejny problem to upał. Szczególnie na południowych szlakach: tutaj gorąco może już być w kwietniu (a czasami w marcu). Po południu po prostu nie da się iść – grozi udar słoneczny. Trasa jest zazwyczaj dosyć dobrze oznaczona. Problem może być przy przechodzeniu przez miasto, gdzie trudniej zobaczyć żółte strzałki, a także jeśli ścieżka prowadzi przez las, wtedy czasami trzeba sobie pomóc aplikacją.
Bierzemy ze sobą minimum rzeczy: lekkie buty (już rozchodzone), sandały, spodnie długie i krótkie, lekki sweter, coś od deszcze (na północy jest dużo opadów), śpiwór (najlżejszy – ja miałem miniaturowy puchowy), coś na głowę, dres do spania, ręcznik. I tyle. Jeśli idziemy zimą to oczywiście ekwipunek musi się trochę różnić. Jedzenie będziemy kupować w sklepach, więc nie trzeba go ze sobą wozić z Polski. Prawda sklepy są gorzej zaopatrzone niż w Polsce, szczególnie w dania do mikrofalówki. Problem ze sklepami, że jest ich mało. W pueblo 1-2 i to otwarte rano oraz wieczorem. Lepiej sprawdzić w aplikacji wcześniej czy na noclegu jest sklep? Markety tylko w większych miejscowościach i nie wszędzie otwarte cały dzień. Jeśli idziemy w grupie możemy sami sobie gotować (czasu jest mnóstwo) i wyjdzie nam bardzo tanio.
Obowiązkowo na początku trzeba sobie kupić credential pielgrzyma i w każdym albergue stawić w nim pieczątkę – to przepustka, żeby tam przenocować za 10 Euro. Ja używałem aplikacji Beun Camino i gronze.com. Można tam sprawdzić odległości, jest mapa z wyznaczonym szlakiem i najważniejsze: pełna informacja o poszczególnych schroniskach. Coraz bardziej popularne jest Camino rowerowe. Na bardziej uczęszczanych trasach daje więcej mobilności: jeśli w jednym albergue nie ma miejsca można się szybko dostać do następnego.
Portyk Bożej chwały
Pierwszy pielgrzym odwiedził relikwie św. Jakuba Apostoła w IX wieku. Po okresie największej popularności w średniowieczu Camino zaczęło upadać. Przyczyna: protestantyzm i wojny religijne. Odrodziło się dopiero w latach 70tych XX wieku. Na początku było to kilkaset osób rocznie. Do rozwoju Camino przyczynił się bardzo Jan Paweł II, który w 1982 r. przeszedł jego niewielki fragment i tak rozreklamował pielgrzymkę. Teraz chodzi na nią już ponad 400 tyś. pielgrzymów rocznie. W centralnym biurze pielgrzymkowym oficinadelperegrino.com otrzymamy piękne świadectwo po łacinie o przebyciu pielgrzymki.
W Hiszpanii aż się kręci w głowie od nadmiaru zabytków i historii. Santiago nie jest tu wyjątkiem. Katedra jest pięknie odrestaurowana. Relikwie św. Jakuba są umieszczone w podziemnym przejściu za ołtarzem, tak jak Grób Pański w Bazylice w Jerozolimie. Najsłynniejszy jest tutaj portyk Bożej Chwały umieszczony na głównym wejściu do bazyliki. Wykonany w XII przez mistrza Mateusza, zachwyca swoją duchową wizją, całościową koncepcją i misternym wykonaniem. Zasadniczo przedstawia Sąd Ostateczny według Apokalipsy, ale jest też tutaj kuszenie Jezusa, czy drzewo Jessego. Wykonana z kamienia wizja zwycięskiego działania Boga w historii i Jego ostatecznego triumfu. Natomiast słynne gigantyczne kadzielnice, zawieszane na święta w transepcie pod kopułą kościoła (kopuła z żebrowaniem – bo romańska!) mogłem zobaczyć w muzeum. I to dobrze, bo nie po to szedłem do Santiago, żeby zobaczyć tę turystyczną atrakcję.
Na koniec spotykam na Mszy w katedrze Santiago kilku z moich współpielgrzymów. Ludzie mało mówią na Camino o tym, co u nich najważniejsze, ale jakoś szukają ścieżki do Pana Boga. Na Mszy w ławce za mną Polka z Niemiec. 20 lat marzyła o Camino i w końcu poszła z Portugalii. Ostatnie dni i Santiago było ciężko, bo już przywykła do ciszy, samotności i pustych kościółków. A tu tłumy i komercja. Dlatego tak ważne być na Mszy. Do zobaczenia! Oczywiście na Camino.
Chcę dostać się na zakończenie do Finisterra, ale autobusem, bo nie starczy mi czasu iść tam na piechotę. Chcę zrobić romantyczne zdjęcie na końcu świata z latarnią morską w tle. Ale Pan Bóg łamie moje plany. Na „końcu ziemi” straszna ulewa. Zaczynam i kończę pielgrzymkę deszczem. Jestem tak przemoczony, że w barze wyżymam spodnie do sedesu. Na całe szczęście powrotny autobus jest pusty i ogrzewany: rozbieram się do gaci i szybo suszę. Taka romantyka pielgrzymkowa.
Scyzoryk, prawda trochę zardzewiały, czekał na mnie w Warszawie na lotnisku, co przyjąłem jak znak z nieba, że jeszcze na Camino kiedyś pojadę. Teraz leży u mnie na stole i przypomina mi o tym, żeby nie odkładać na starość następnej pielgrzymki do św. Jakuba. Oczywiście są tacy co ruszają na Camino na wózku inwalidzkim, ale czy to musimy być my? Nie czekajmy na to. Pakujmy rzeczy do plecaka i ruszajmy w drogę!
Święty architekt
Przesympatyczny staruszek Ojciec Enrique zabiera mnie na taras domu jezuitów, w centrum Barcelony, gdzie udało mi się zdobyć nocleg na święta Wielkanocne. Cięgle mnie poprawia: „Nie hiszpański, tylko kastylijski. Kataloński, kastylijski dwa dialekty hiszpańskiego”. Zresztą w Barcelonie wszystko, zaczynając od napisów w metrze do Mszy Świętej po katalońsku. Mówię mu, że przyjechałem zobaczyć dzieła Gaudiego. Pokazuje mi palcem kamienicę po drugiej stronie ulicy: – „To Gaudi”. Patrzę i cieszę się widząc, że trafiłem tam gdzie trzeba. Od wielu lat zajmuje się budownictwem, w tym robiłem różne kaplice, a ostatnio pracowałem przy projekcie katedry, dlatego też moim marzeniem było zobaczyć twórczość Gaudiego – mistrza architektury sakralnej.
„Największy architekt tego stulecia” – tak powiedział o Antonim Gaudi Le Corbusier, papież i twórca współczesnej architektury. Gaudi umiera w 1926 roku, a w 1930 Le Corbusier buduje swoją sztandarową willę „Savoye”, która wyznaczyła ramy architektury do dzisiejszego dnia. Oglądając w Barcelonie budynki stworzone przez Gaudiego, ma się unikalną możliwość obserwować rozwój geniusza. Wychodził jak wielu jemu współczesnych od neogotyku i linii prostych, ale stopniowo stworzył swój własny, niepowtarzalny styl. U Gaudiego królują linie krzywe, indywidualne i to takie, których nie sposób stworzyć na monitorze komputera. Wszystkie jego budynki mają głębokie, duchowe inspiracje. Dla Gaudiego architektura to nie tylko suchy, architektoniczny projekt, ale przede wszystkim wykończenie, detale: kamień, drzewo, metal i przede wszystkim ceramika. Dlatego był zawsze nie tylko architektem, ale również budowniczym, a projektował nawet takie szczegóły jak klamki od drzwi. Gaudi jest nieprawdopodobnym obserwatorem przyrody i wiele z jego dzieł naśladuje Stwórcę: nieregularne kształty, finezyjne konstrukcje, bogactwo barw.
Wielka Sobota, nadchodzi zmrok, a ja stoję już 1,5 godziny w kolejce do Sagrada Familia (Bazylika Świętej Rodziny). Tuż przed samym wejściem porządkowi mówią, że więcej osób nie wpuszczą. Jestem wściekły, bo wiem, że to dzieło życia Gaudiego może pomieści nie kilkaset, ale tysiące wiernych. – I co ja mam teraz robić? Dokąd pójść na Mszę jeśli jest 20.30? Ochroniarze obojętnie potrząsają plecami. Patrzę w internet i lecę do metra. I tak zdążyłem na Liturgię Paschalną do Katedry św. Krzyża i św. Eulalii. Liturgia światła zaczyna się w całkowitych ciemnościach w ogromnych krużgankach, a na jej zakończenie zaczyna padać deszcz. Nagle słychać krzyk gęsi: jest ich tutaj 13 na pamiątkę 13 lat w jakich św. Eulalia przecierpiała 13 różnych rodzajów tortur. Liturgii przewodniczy kardynał Omella, ale uczestniczy w niej nie więcej jak 300-400 osób. Społeczeństwo Hiszpanii jest totalnie zsekularyzowane. Radosny moment, kiedy chrzest przyjmuje 15 młodych ludzi, w większości Hiszpanów. Modlę się na klęczkach i kiedy podnoszę oczy widzę przed sobą dwóch obleśnych, obściskujących się pedałów. Wiele wody w Tybrze upłynie zanim wyprostuje się w Kościele bałagan sprowokowany nieprzemyślanymi wypowiedziami.
W niedzielę rano znowu lecę do Sagrada Familia i znowu drzwi zatrzaskuję się tuż przed moim nosem. Tłumaczę szefowi ochroniarzy, że jestem zakonnikiem, że chcę uczestniczyć w modlitwie. Niestety nie mam przy sobie żadnego dokumentu. Odchodzę prawie w łzach. Ale przypominam sobie, że w sieci na stronie mojej prowincji jest moja fotografia w sukni zakonnej. Ochroniarze jednak mnie przepuszczają – sam Gaudi wymodlił mi udział w tej Mszy Świętej!
Bazylika w środku robi jeszcze większe wrażenie niż z zewnątrz. W porównaniu z innymi dziełami Gaudi ten kościół jest wręcz ascetycznie prosty: tylko kamień i witraże. Dobrze, że w nocy byłem w katedrze, którą tak często nawiedzał święty architekt. Teraz rozumem, że Sagrada jest wariacją na jej temat. Guadi w odróżnieniu od Corbusier nie zrywa z przeszłością, ale ją kontynuuje. Nie jest jednak imitatorem, jak wielu jemu współczesnych, ale twórczo rozwija tradycję w której wyrósł. Gaudi poświecił tej budowie większość swojego życia, a buduje się ten kościół już 150 lat! Mówił, że to nie on buduje Sagrada Familia, ale że Sagrada Familia buduje jego, to znaczy, że praca nad tym projektem była dla niego wielkimi rekolekcjami. Gaudi w młodości dandys i miłośnik wykwintnych restauracji stopniowo staje się mnichem zaczynającym swój dzień Mszą, a kończącym różańcem. Żyje w pełnym ubóstwie, całe swoje honoraria przekazuje na budowę bazyliki. Jest skrajnie skromny i pokorny, a był pod koniec życia największą znakomitością Barcelony.
Niestety współczesna architektura poszła nie za Gaudim, tylko za Le Corbusier. Może to co robił Gaudi było zbyt trudne, nacechowane nieprawdopodobną wyobraźnią i odwagą? Modernizm jest prosty, minimalistyczny i … łatwy do projektowania przy pomocy komputera. I dlatego mamy teraz problem z architekturą sakralną: krzyżackie zamki, buddyjskie świątynie albo eklektyczne dziwolągi. Świątynia chrześcijańska powinna podkreślać Wcielenie, powinna być radosna i pełna życia, a to wymaga troski o detal, o sztukę figuratywną. Ciekawym jest, że jedyne dzieło sakralne Le Corbusiera, kaplica Notre-Dame du Haut, jest jedynym jego projektem, gdzie królują krzywe i nieregularne linie, i asymetria, którą tak lubił Gaudi, tak jakby dyktator modernizmu rozumiał, że kościół nie może być inny niż to co tworzył święty architekt.
Budynki Gaudiego, to główna atrakcja Barcelony. Cały świat płynie nieprzerwanym potokiem, aby je podziwiać. Dlaczego? Może dlatego, że cieszą oko, są pełne entuzjazmu i radości, ludzkie, wypełnione ciepłem, a przed wszystkim mają duszą, czym różnią się od szklanych klocków w których pracujemy i żyjemy.
Kenoza w Barcelonie
Tuż przed samym wyjazdem na Camino wpadła mi przypadkowo (oczywiście przypadków nie ma!) w ręce biografia Carmen Hernandez (Carmen Hernandez, Noty biograficzne, Aquilino Cayuela), współzałożycielki Drogi Neokatechumenalnej. Widać z tej książki, że Neo już chce pchać Carmen na beatyfikację, choć przecież i tak będzie musiała poczekać na Kiko :-). Oczywiście od dzieciństwa wiele słyszałem o Kiko, który w połowie lat 60tych rozpoczął ten nowy ruch w Kościele, gdzie w barakach Madrytu żył razem z najbiedniejszymi i ich ewangelizował. Natomiast o Carmen nie znałem prawie nic i miałem przekonanie, że ta Hiszpanka, o trochę męskiej twarzy, po prostu jakoś później musiała się zacząć kręcić wokół Kiko. Tymczasem okazało się, że powstanie Neo miało dwutorowy początek i Carmen była w nim obecna od samego początku. Wcześniej była ona członkinią nowego instytutu Misjonarek Chrystusa Jezusa, założonego w latach 40tych w Javier (rodzinnym mieście św. Franciszka Ksawerego, patrona misji katolickich) przy udziale jezuity pracującego wcześniej w Japonii.
Celem instytutu było wspieranie misji. Carmen od młodości była również pod duchowym kierownictwem jezuitów i chciała wyjechać na misje do Indii. To było marzenie jej młodości, tak jak inna Hiszpanka św. Teresa Wielka z Avila, uciekła z domu w wieku 7 lat, aby nawracać Maurów i zginąć śmiercią męczeńską. Z marzeniem misji w Indiach Carmen wstępuje do zgromadzenia. Jednak po kilku latach Misjonarki zmieniają swój styl życia, chcą się upodobnić do innych, starszych zakonów (np. przyjąć habity), natomiast Carmen uważa na odwrót (są to czasy Soboru), że należy być bliżej życia „normalnych” ludzi, bliżej realności i nie oddzielać się od świata, który chcą ewangelizować. Nieuchronnie dochodzi do konfliktu z przełożonymi. Po kolei ze zgromadzenia „wypraszane” są kolejne młodsze siostry z pokolenia Carmen. Na koniec przychodzi kolej na nią samą. Carmen nie chce opuścić instytutu, ponieważ dla niej jest to miejsce spełnienia jej marzeń o pracy na misjach, w tym momencie sensem całego jej życia. Po odejściu z zakonu w głębokim duchowym kryzysie, kiedy rozsypały się jej wszystkie plany, nadzieje i sens życia chodziła po ulicach Barcelony i wtedy właśnie „przypadkowo” trafiła do jednego muzeum:
„Przypomina mi się, jak spacerowałam w okolicach katedry. Obok znajduje się Muzeum Marésa. Niezwykłe krucyfiksy romańskie, nie takie, jak się robi teraz, z wykrzywionymi Chrystusami, ale krzyże, na których Jezus Chrystus króluje, na których jest Panem. Pamiętam, że jednym z moich pocieszeń było to muzeum, tam się chroniłam. Pamiętam, że płakałam, widząc te krucyfiksy, ponieważ zrozumiałam to, co Jezus wycierpiał. Ten czas był dla mnie czasem kenozy, wielkiej męki… ponieważ one chciały, żebym odeszła, ale ja nie potrafiłam. Byłam gotowa na to, że mnie wyrzucą… One jednak nie chciały mnie wyrzucać, tylko żebym sama odeszła.”
Kiedy biegałem po Barcelonie, wiedząc, że mam tak mało czasu, aby zobaczyć wszystkie budowle Gaudi i miejsca związane ze św. Ignacym, gdzieś głęboko w pamięci chodziła mi po głowie myśl, gdzie jest to muzeum z krucyfiksami, o których pisze Carmen? W końcu ostatniego dnia zapytałem się o to jednego z jezuitów. Okazało się, że przechodziłem koło niego wielokrotnie, bo położone jest obok katedry! Mares był wariatem, który zbierał wszystko: fajki, laski, lalki i wśród tego także krucyfiksy. Posłuchajmy dalej Carmen:
„Wczoraj (1 lipca 1962) byłam w Muzeum Marés, gdzie jest pełno krucyfiksów, wspaniałe romańskie krucyfiksy z Chrystusem. Tak się wzruszyłam, że zaczęłam płakać. Któregoś dnia wrócę, żeby zobaczyć je wszystkie, bo nie mogłam dokończyć wystawy. Wyszłam, bo tak ściskało mi się serce. Totalna słabość fizyczna. Teraz jestem przeszczęśliwa i zadowolona z tego tygodnia, gdy moje biedne ciało było ściśnięte jak któryś z tych Chrystusów. Zapewniam, że gdyby ktoś wywiesił mnie w Muzeum, budziłabym współczucie. Zostałam jak chodząca skóra, która ma tylko duszę i należy całkowicie do Jezusa.”
W Neo używają swojego slangu, więc trochę trzeba wyjaśnić cóż to jest ta kenoza? Inni pisarze duchowni używają w takim przypadku słowa ogołocenie. Paweł tak o tym pisze: „Ale to wszystko, co było dla mnie zyskiem, ze względu na Chrystusa uznałem za stratę. I owszem, nawet wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, Pana mojego. Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł się w Nim – nie mając mojej sprawiedliwości, pochodzącej z Prawa, lecz Bożą sprawiedliwość, otrzymaną przez wiarę w Chrystusa, sprawiedliwość pochodzącą od Boga, opartą na wierze – przez poznanie Jego: zarówno mocy Jego zmartwychwstania, jak i udziału w Jego cierpieniach – w nadziei, że upodabniając się do Jego śmierci, dojdę jakoś do pełnego powstania z martwych” (Flp 3, 7-11).
Jeden z naszych kleryków przed Camino poprosił mnie, abym się pomodlił o „doświadczenie Bożego zmartwychwstania dla całego mojego rocznika ze wstąpienia”. Na co ja odpowiedziałem: Nie wiecie o co prosicie – najpierw jest krzyż. Radość zmartwychwstania to nie jest jakiś kajf i dobre samopoczucie, euforia, którą nam daje w prezencie Pan Bóg. Zmartwychwstanie przeżywają tylko ci, którzy doświadczyli w jakiś sposób śmierci i przeżyli to razem z Chrystusem. Tak więc zmartwychwstają, tylko Ci, którzy najpierw umarli. I nie tylko zmartwychwstanie jest łaską, ale tak samo śmierć, ogołocenie, wyzucie się ze wszystkiego, kenoza. Każdy przeżywa to inaczej i w czasie, którego przewidzieć nie może.
Podczas Wigilii Paschalnej słyszymy takie słowa św. Pawła: „Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca. Jeżeli bowiem przez śmierć, podobną do Jego śmierci, zostaliśmy z Nim złączeni w jedno, to tak samo będziemy z Nim złączeni w jedno przez podobne zmartwychwstanie. To wiedzcie, że dla zniszczenia grzesznego ciała dawny nasz człowiek został razem z Nim ukrzyżowany po to, byśmy już więcej nie byli w niewoli grzechu. Kto bowiem umarł, stał się wolny od grzechu. Otóż, jeżeli umarliśmy razem z Chrystusem, wierzymy, że z Nim również żyć będziemy, (Rz 6, 3-11)
W rzeczywistości nikt nie chce przeżywać takiego umierania i nie chciała doświadczać tego również Carmen Hernandez. Buntowała się wobec tej niesprawiedliwości, która ją spotkała i latami nie mogła znaleźć dla siebie drogi. Nikt z uczniów, z apostołów nie chciał uczestniczyć w śmierci Chrystusa. Również Szymon Cyrenejczyk został przymuszony do niesienia krzyża. Uczniowie idący do Emaus z ogromnym rozczarowaniem opowiadają o ukrzyżowaniu Jezusa. Jednak Jezus zmartwychwstały ukazuje się nie wszystkim mieszkańcom Jerozolimy, tylko niewielkiej grupie swoich uczniów, którzy chcąc-nie chcąc przeżyli razem z nim Jego śmierć. Widzieli jak pozbawiony swoich szat, przybity do krzyża i pozbawiony władzy nad własnym ciałem został wyzuty, ogołocony ze wszystkiego. Utracili wtedy wszelką nadzieję, rozsypały im się ich plany i sens życia. I dlatego tylko oni są w stanie przyjąć dar zmartwychwstania.
A jak tę kenozę opisuje sam Jezus? „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 16, 24-25). Życie to jest to najcenniejsze co mamy i na koniec jedyne co mamy. Nikt nie chce tracić swego życia, na odwrót wszyscy o nie walczymy i zazdrośnie strzeżemy. Dlatego też Jezus musi często poprzez zewnętrzne okoliczności przyprowadzać swoich wybranych do tego momentu, gdzie ogołocenie dokonuje się nie z ich inicjatywy, a oni są wezwani, aby przyjąć je w jedności z Chrystusem.
Kiedy oglądałem krucyfiksy w muzeum Marés zdumiało mnie to, że Jezus jest tam zawsze przedstawiony już po agonii, spokojny, pełen godności, a nawet uśmiechnięty. Właściwie nie jest martwy, tylko śpi. Jakby chciał nam powiedzieć i dodać otuchy, że umieranie z nim nie jest takie straszne i zaprosić nas do wspólnego przejścia przez to doświadczenie: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie na siebie moje jarzmo i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem słodkie jest moje jarzmo, a moje brzemię lekkie” (Mt 11,25-30).
Brat Damian Wojciechowski TJ
Dodaj komentarz